
Po ponad dwóch latach konfliktu rosyjsko-ukraińskiego sytuacja wydaje się zmierzyć w stronę uregulowania na dłuższy okres czasu. Problem w tym, że odbędzie się ono kosztem Ukrainy oraz ogólnego stanu bezpieczeństwa w regionie Europy Środkowo-Wschodniej.
Rosyjska agresja na Krym i Donbas nie budzi już chyba większych wątpliwości – dowodów na rosyjską obecność wojskową na terytorium Ukrainy w postaci pozostawionego tam zniszczonego sprzętu, pojmanych rosyjskich żołnierzy, zdjęć satelitarnych i relacji świadków jest na tyle dużo, że nawet najbardziej zatwardziali obrońcy oficjalnej wersji wydarzeń mają problem ubraniem swoich tez w propagandowe szaty. Zupełnie inną sprawą jest uzasadnianie rosyjskiej polityki wobec Ukrainy (oraz innych krajów regionu) twierdzeniami o „zbliżaniu się NATO do granic Rosji” czy przekonaniu o tym, że „Rosja ma swoje interesy” (tj. że ma je w krajach byłego ZSRR – choć interesy większości państw, w tym zwłaszcza te realizowane środkami zbrojnymi kończą się zwykle na ich granicach zewnętrznych). Tego rodzaju próby tłumaczenia rosyjskich działań są tyleż kuriozalne co zmuszają do zadania pytań skąd u ich autorów biorą się podobne punkty widzenia (a odpowiedź wcale nie musi być oczywistą).
Tak czy inaczej fakt rosyjskiej agresji zbrojnej przeciwko Ukrainie został uznany w środowisku międzynarodowym, co poskutkowało m.in. wykluczeniem Rosji z grupy G-8 oraz wprowadzeniem sankcji gospodarczych. Pomimo wszelkich niedoskonałości i ograniczonej skuteczności tego instrumentu, okazały się one być dość poważnym problemem dla rosyjskiej gospodarki, zwłaszcza w połączeniu ze spadającymi drastycznie cenami ropy naftowej na światowych rynkach. Znacznie osłabiła się pozycja rosyjskiego rubla oraz zmniejszyły się rezerwy walutowe, co zmusiło Rosję do wprowadzenia szeregu korekt w budżecie, w tym także do zmniejszenia wydatków na sektor militarny: według prognoz w 2016 roku wydatki Ministerstwa Obrony mają być zmniejszone o około 10%. To poważny cios dla rosyjskich planów modernizacji sił zbrojnych, które już i tak notują znaczące (często kilku- lub kilkunastoletnie) opóźnienia.
Walki na Donbasie pokazały również, że rosyjska armia, pomimo wprowadzanych przez ostatnie kilka lat zmian i reform (zwłaszcza po wojnie z Gruzją w 2008 roku) nie jest w stanie prowadzić skutecznych operacji na większą skalę przez dłuższy okres czasu. Walki na przełomie sierpnia i września 2014 roku, a zwłaszcza trwająca blisko miesiąc bitwa o Debalcewe (styczeń-luty 2015 roku) pokazały, że nadal nie funkcjonują w siłach zbrojnych Rosji sprawne systemy dowodzenia, rozpoznania i logistyki (nie wspominając o tak „prozaicznych” sprawach jak skuteczny system ewakuacji rannych). Wobec tego, pełnoskalowy konflikt zbrojny z Ukrainą byłby dla Moskwy nie do wygrania – i to nie tylko wobec wskazanych powyżej problemów, ale przede wszystkim w związku z brakiem możliwości późniejszego skutecznego kontrolowania ewentualnego zajętego terytorium. Skalę tego typu problemów może obrazować aktualna sytuacja na Donbasie, gdzie pomimo regularnie prowadzonych operacji „oczyszczania” okupowanych terenów z członków nielegalnych i niekontrolowanych przez nikogo grup zbrojnych/przestępczych, nie udało się dotąd poradzić sobie z problemem stabilności tego obszaru, co zresztą grozi destabilizacją również w zachodnich obwodach Federacji Rosyjskiej.
Rzecz jednak w tym, że Rosji nie jest potrzebny podbój Ukrainy by osiągnąć swoje cele, zwłaszcza te krótko- i średniookresowe. Trzeba pamiętać, iż w wielu krajach, a zwłaszcza w Europie Zachodniej nie brak jest firm, które z niecierpliwością czekają na możliwości powrotu do „business as usual” z Rosją, nie zważając na prowadzoną przez Moskwę agresywną politykę. Co więcej, rosyjska interwencja w Turcji okazała się być wielkim sukcesem Kremla – i to nie dlatego, że doprowadziła do choćby częściowego ustabilizowania sytuacji, ale dlatego, że pozwoliła na udowodnienie krajom zachodnim, że jest partnerem nie do zastąpienia – a przynajmniej sprawiła, że jest (ponownie) za takowego uważany (mało ważne, czy jest to mylne wrażenie, czy też nie). W efekcie, nie brak w krajach Unii Europejskiej osób stwierdzających, że istotnie „Rosja ma swoje interesy” i powinna móc je realizować na obszarze postradzieckim wszelkimi środkami, jeśli tylko nie będzie to w sposób znaczący godzić w poczucie bezpieczeństwa państw położonych na zachód od Odry.
Zupełnie inaczej sprawa wygląda z punktu widzenia krajów Europy Środkowej i Wschodniej, które mogą znaleźć się na liście kolejnych celów polityki Władimira Putina. Tutaj argumenty o interesach Rosji nie znajdą zbyt wielu zwolenników (co nie oznacza że nie ma ich wcale), jednak głos krajów tzw. wschodniej flanki NATO (zwłaszcza Litwy, Łotwy i Estonii) nadal pozostaje zbyt słabo słyszalnym dla decydentów w Berlinie, Brukseli czy Waszyngtonie. Ta krótkowzroczność (czy raczej głuchota) może się pewnego dnia zemścić, choć rzecz jasna to nie obywatele USA czy Niemiec będą ofiarami ewentualnej kolejnej wojny hybrydowej, wobec czego trudno liczyć na wysłuchanie argumentów przedstawianych przez ekspertów czy polityków z tego regionu.
W wypowiedziach kanclerz Niemiec Angeli Merkel oraz kilku innych polityków zachodnioeuropejskich nieraz pojawiały się stwierdzenia, iż nie można dopuścić do powstania kolejnego „zamrożonego konfliktu” w Europie Wschodniej. Niestety, wobec nieskutecznej i błędnej polityki (przede wszystkim w wydaniu Berlina i Paryża w ramach tzw. formatu normandzkiego, ale także w okresie jeszcze przed Rewolucją Godności na Ukrainie) właśnie ten scenariusz doczekał się realizacji. Konflikt na Donbasie stał się właśnie „zamrożonym”, a perspektyw jego rozwiązania nie widać przede wszystkim dlatego, że nie jest ono w interesie Federacji Rosyjskiej. Realizacja zapisów porozumienia Mińsk-2 w sprawie przeprowadzenia wyborów na okupowanym obszarze Donbasu jest w obecnych warunkach nie do przyjęcia dla Ukrainy (nawet pomimo nacisków Berlina i Paryża), z kolei Moskwa nie ma zamiaru oddawać władzom w Kijowie kontroli nad odcinkiem granicy pomiędzy DNR/ŁNR a Federacją Rosyjską czy wycofywać swoich żołnierzy z terytorium Ukrainy. Główne zagrożenie w tym obszarze to możliwość szybkiego „odmrożenia” konfliktu w dowolnym czasie, co przekreśla nadzieje na jakąkolwiek dłuższą stabilizację w tym regionie – i to na długie lata.
„Zamrażając” wojnę w Donbasie i jednocześnie interweniując zbrojnie w Syrii strona rosyjska była w stanie osiągnąć dwa swoje główne cele: po pierwsze skutecznie powrócić do grona państw mających wpływ na kształtowanie ładu światowego, po drugie uniemożliwić lub przynajmniej znacząco utrudnić Ukrainie dążenie do bliższej integracji z UE czy NATO. Kosztem dla Moskwy okazało się być pogorszenie relacji z Turcją, jednak wydaje się, że jest to cena, jaką Kreml jest skłonny zapłacić za powrót do światowej „pierwszej ligi”. Ostatnia wypowiedź szefa Komisji Europejskiej Jean-Claude’a Junckera o wątpliwej perspektywie członkostwa Ukrainy w UE jest najlepszym świadectwem skuteczności rosyjskiej polityki, także, a może przede wszystkim w sferze informacyjnej. Rządzący Rosją pozostają nadal silni słabością swoich politycznych odpowiedników, zwłaszcza w Europie Zachodniej – i niestety nic nie wskazuje na to, by miało się to zmienić.
Paradoksalnie, jedyną korzyścią dla Ukrainy może stać się „rozczarowanie” polityką Berlina, choć tak naprawdę nie będzie to rozczarowanie, ale spojrzenie prawdzie w oczy. Ukraińskie elity oraz społeczeństwo powinny zrozumieć, że ani Niemcy ani Francja nie są sojusznikami, lecz krajami dążącymi do realizacji swoich własnych interesów ekonomicznych i geopolitycznych w relacjach z Rosją, co odbywać się będzie kosztem Ukrainy i całej Europy Środkowo-Wschodniej (co zresztą miało miejsce już nie raz i zawsze kończyło się źle dla krajów położonych pomiędzy Berlinem a Moskwą). Już sama konstatacja tego faktu w Kijowie będzie wielkim krokiem naprzód.
Dariusz Materniak