Film „Wołyń” Wojciecha Smarzowskiego, opowiadający o wydarzeniach, jakie miały miejsce w latach czterdziestych XX wieku na Kresach Wschodnich, pomimo wyraźnie dobrych chęci twórców, prawdopodobnie zostanie odebrany jako obraz zdecydowanie antyukraiński.
Już sam początek filmu, jeszcze przed pierwszą sceną budzi wątpliwości. Na ekranie pojawia się bowiem cytat: „Kresowian zabito dwukrotnie. Raz przez ciosy siekierą, drugi raz przez przemilczenie”. Nie jest to prawda i wie to każdy, kto obserwuje debaty, toczące się wokół relacji polsko-ukraińskich przez ostatnie ćwierć wieku. O ile temu tematowi nie poświęcano dotąd wielkich produkcji kinowych, to zbrodnie, popełnione przez ukraińskie podziemie nacjonalistyczne na Wołyniu i Lwowszczyźnie są omawiane i badane, także na forach polsko-ukraińskich i mimo kontrowersji dotyczących kwestii ich oceny czy konkretnych faktów nie można stwierdzić, że temat ten jest nieobecny lub celowo pomijany. Między innymi dlatego ten wstęp wydaje się być niepotrzebnym.
Najpoważniejszym „grzechem” filmu są zbyt daleko idące uproszczenia i szereg niedomówień, w efekcie tworzące taki, a nie inny obraz całości. Wołyń przed wojną jawi się jako kraina dobrosąsiedztwa i przyjaznych relacji pomiędzy Polakami a Ukraińcami. O problemach takich jak (rzekome) zamykanie cerkwi przez ówczesne władze dowiadujemy się z bełkotu pijanego Ukraińca, który pyta o tę sprawę katolickiego księdza (w rzeczywistości, wiele cerkwi nie tyle zamknięto, co zburzono, co miało swój oczywisty wpływ na stosunek ludności prawosławnej i ukraińskiej do Polaków i nie pozostało bez wpływu na dalszy rozwój wypadków). Wypaczonym jest również obraz Wojny Obronnej 1939 roku: co prawda pojawia się postać polskiego żołnierza narodowości ukraińskiej uczestniczącego w kontrnatarciu przeciwko Niemcom, jednak już po chwili ustępuje ona obrazom ukraińskich dezerterów, następnie ukraińskich band torturujących polskich żołnierzy oraz chłopów dokonujących symbolicznego „pogrzebu Polski”. I choć te ostatnie wydarzenia miały miejsce naprawdę, to wielka szkoda, że ponad 120 tysiącom żołnierzy narodowości ukraińskiej, którzy walczyli z niemiecką i sowiecką inwazją we wrześniu 1939 roku poświęcono… 2 lub 3 sekundy. I choć ten film nie dotyczy tematu udziału Ukraińców w obronie Polski, to wydaje się, iż można było lepiej wyważyć te akcenty, skoro już pojawiły się one w filmie.
Niestety, nie brak tu również elementów kuriozalnych: zaliczyć do nich należy obraz doskonale uzbrojonych w broń palną oddziałów ukraińskiej partyzantki (w rzeczywistości, zwłaszcza w 1943 roku nie posiadały one praktycznie broni palnej), licznie eksponowaną symbolikę – zarówno nacjonalistyczną w postaci flag: czarno-czerwonych (praktycznie niewystępujących w tym czasie i błędnie kojarzonych z UPA) czy żółto-niebieskich z centralnie umieszczonym herbem współczesnej (!) Ukrainy czy wreszcie pijanych ukraińskich chłopów uczących się na pamięć „Dekalogu Ukraińskiego Nacjonalisty” (w rzeczywistości, większość ukraińskich mieszkańców Kresów nie potrafiła wówczas czytać ani pisać).
Jako niewątpliwe pozytywy wskazać należy próby pokazania dwuznaczności w ukraińskiej społeczności Wołynia. Służą temu zarówno niektóre postaci, takie jak mąż siostry głównej bohaterki, który nie waha się zabić własnego brata, gdy ten próbuje zmusić go do zbrodni na Polce i jej dziecku, czy zestawienie ze sobą dwóch ukraińskich duchownych z których jeden nawołuje wprost do zbrodni, a drugi przestrzega wiernych przed czynieniem zła. Wątki te, podobnie jak ten dotyczący polskiego odwetu na ukraińskiej ludności cywilnej pozostają jednak wyraźnie na uboczu i pomimo wyraźnie widocznych dobrych chęci twórców, nie wpływają na ogólną wymowę filmu.
W efekcie, obraz, jaki jawi się po obejrzeniu „Wołynia” przeciętnemu widzowi, nieposiadającemu głębszej wiedzy na temat relacji pomiędzy Polakami a Ukraińcami przed i w czasie II wojny światowej wygląda mniej więcej tak: Polacy i Ukraińcy żyli w zgodzie, a gdy zaczęła się wojna, z dnia na dzień Ukraińcy zaczęli nienawidzić, a następnie mordować Polaków – a to uproszczenie jest bardzo daleko idącym. Równocześnie wielką naiwnością byłoby stwierdzić, że takie przedstawienie spraw nie wpłynie na postrzeganie współczesnej Ukrainy przez przeciętnego polskiego widza, nie posiadającego wiedzy na temat aktualnych relacji polsko-ukraińskich czy współczesnej Ukrainy. Aby uniknąć tego efektu, należałoby każdy seans poprzedzić wykładem o historii Polski i Ukrainy ostatnich 100 lat (nierealne) lub założyć, że przeciętny widz sam zdobędzie się na wysiłek postawienia sobie pytań i poszukiwania odpowiedzi (tym bardziej nierealne). I nie chodzi tu w żaden sposób o szukanie usprawiedliwienia dla zbrodni popełnionych na Wołyniu – bo dla takowych usprawiedliwienia nie ma i nie będzie – ale o zrozumienie przyczyn i mechanizmów, które do nich doprowadziły, przede wszystkim po to, by nie doszło do niczego podobnego w przyszłości.
Powyższe nie oznacza rzecz jasna, że filmy dotyczące trudnej historii relacji Polski z Ukrainą czy innymi państwami nie powinny powstawać. Warto byłoby jednak głębiej zastanawiać się nad ich ogólną wymową i możliwym wpływem na współczesność. Możliwe, że w trwającym 150 minut filmie nie dało się inaczej ująć omawianych spraw – może zatem należało się zastanowić nad inną konstrukcją tego obrazu? Być może należałoby wyjść od pytania, czemu służyć mają podobne filmy? Jeśli pokazaniu wydarzeń historycznych, może lepiej byłoby iść w stronę produkcji czysto dokumentalnych? Pytania te należałoby skierować do twórców tego i kolejnych podobnych produkcji.
Co szczególnie problematyczne w omawianym kontekście – „Wołyń” nie jest filmem dokumentalnym, lecz fabularnym, co wielokrotnie podkreślał sam reżyser. Niestety, najprawdopodobniej w odbiorze większości widzów zostanie uznany właśnie za dokument wiernie oddający wydarzenia historyczne – ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Trudno nie zgodzić się ze stwierdzeniem, które padło w kilku już wcześniejszych recenzjach „Wołynia” – że każdy zobaczy w tym filmie to, co będzie chciał. Problem w tym, że nieposiadający szerszej wiedzy widz zobaczy i zapamięta obraz pijanych ukraińskich hord mordujących polską ludność Wołynia – i najprawdopodobniej tylko i wyłącznie ten obraz będzie łączył z historią Ukrainy okresu II wojny światowej (postaci ukraińskich „sprawiedliwych” pozostają praktycznie niezauważone). Z kolei środowiska antyukraińskie zobaczą w tym filmie idealny materiał do walki propagandowej, będący koronnym dowodem na „zbrodnicze” podstawy powstania i funkcjonowania współczesnej Ukrainy. I nie dotyczy to tylko Polski, ale także (a może przede wszystkim) Rosji, będącej przecież głównym architektem toczącej się przeciwko Ukrainie wojny w przestrzeni informacyjnej.
O ile prawdą jest, że nie ma dobrego momentu na tego typu film – to w tym wypadku trudno było znaleźć moment gorszy, niż obecnie gdy chyba jak nigdy dotąd, od przetrwania niezależnej Ukrainy zależy także bezpieczeństwo Polski…
Dariusz Materniak
Zgadzam się – mało kto mówi otwarcie że pokój ryski oznaczał rozbiór ziem ukraińskich pomiędzy II RP a sowietami, klęskę federacyjnej polityki Piłsudskiego i zwycięstwo kolonizacyjnej koncepcji stronników Dmowskiego. Oficerom Petlury Piłsudski mógł powiedzieć tylko „Ja was przepraszam, panowie. Ja was bardzo przepraszam, tak nie miało być”. Ci którzy podpisują się dziś pod ideami narodowej demokracji powinni o tym pamiętać – traktowanie mniejszości ukraińskiej jako tubylców poddawanych kolonizacji i kurs na czołowe zderzenie z ukraińskimi nacjonalistami była jednym z gwoździ do trumny wielonarodowej II Rzeczpospolitej. Wołyń był po części jednym z owoców tej polityki co oczywiście nie usprawiedliwia zwyrodnialców którzy dokonali tej rzezi.
Gdyby pozwolono J. Piłsudskiemu na utworzenie niepodległej Ukrainy w roku 1920, to w latach 30-tych nie było by niszczenia cerkwi i nawracania na katolicyzm, a w roku 1944 nie było by rzezi na Wołyniu. Co najważniejsze, gdyby w 1920 roku powstała niezależna Ukraina to w roku 1939 Polska miała by chociaż jednego prawdziwego sojusznika. Nie jestem zwolennikiem Piłsudskiego bo też miał swoje za paznokciami ale co do Ukrainy to wyprzedzał on swoje pokolenie co najmniej o 20 lat a może i o 80 lat. Obecnie nasze władze w Ukrainie widzą naturalnego sojusznika ale dzisiaj jest to bardzo trudne do zrealizowania. Pozostaje tylko nadzieja, że przecież zanim doszło do unii Polski i Litwy to Litwini najeżdżali nas (często) a my ich (rzadziej) ale przecież obje strony musiały w obawie przed Krzyżakami dogadać się ze sobą.
Dobry film o rzezi wołyńskiej może powstać jedynie przy współpracy polsko-ukraińskiej opartej na polsko-ukraińskim śledztwie dotyczącym tragicznych wydarzeń na Wołyniu.
Akurat „Dekalog” nie był autorstwa Doncowa. Mnie w filmie zabrakło też postaci Tarasa Bulby-Borowcia. Wiem, że wszystkiego nie da się ująć w jednym filmie, ale można było chociażby odwołać się do jego słynnego listu, w którym potępiał rzezie na Polakach. Film był dobry, ale faktycznie można w nim odnieść wrażenie, że Ukraińcy z zupełnie niewiadomych przyczyn nagle zamienili się w żądne mordu bestie.