Rozmowa z prof. Bohdanem Hudem, historykiem, profesorem Uniwersytetu Narodowego im. Iwana Franki we Lwowie, autorem książki pt.: „Ukraińcy i Polacy na Naddnieprzu, Wołyniu i w Galicji Wschodniej w XIX i pierwszej połowie XX wieku”. Rozmawiał Tomasz Lachowski.

Tomasz Lachowski: Panie Profesorze, spotkaliśmy się dziś, aby porozmawiać o Pana książce pt.: „Ukraińcy i Polacy na Naddnieprzu, Wołyniu i w Galicji Wschodniej w XIX i pierwszej połowie XX wieku”, która wydaje się być ukazaniem „drogi do Wołynia’43”. Zanim jednak przejdę do konkretnych wątków tematyki polsko-ukraińskich stosunków w ostatnich dwóch stuleciach, chciałbym zapytać o stan badań nad tą problematyką zarówno w Polsce, jak i na Ukrainie. Czy rok 1989 dla Polski i 1991 dla Ukrainy coś zmienił w tej materii i spowodował jakościowy rozwój badań historyków polskich i ukraińskich nad kształtem naszych stosunków w porównaniu z czasami PRL czy radzieckiej Ukrainy?

Prof. Bohdan Hud’: Sytuacja radzieckiej Ukrainy i Polski Ludowej była zasadniczo odmienna. Uważa się, że oba kraje były państwami socjalistycznymi, ale wskazać należy, że polski socjalizm mocno różnił się od tego istniejącego na radzieckiej Ukrainie (czy szerzej: w całym ZSRR). O ile w Polsce przed 1989 r. mówiono o Wołyniu, Józefie Piłsudskim i nawet Symonie Petlurze, o tyle w Ukrainie radzieckiej – nie. Prowadzenie tu badań – co do tych kwestii – było po prostu niemożliwe. Ponadto, Polska posiadała potężną emigrację polityczną, w tym naukową, która tymi tematami się zajmowała. Z tego względu „Wołyń” istniał w polskiej świadomości społecznej. W ukraińskiej zaś nie! Dlatego też, do chwili obecnej, polska historiografia wyprzedza znacznie ukraińską, jeśli chodzi o stan badań nad problematyką polsko-ukraińskich stosunków, w tym ich najtragiczniejszych wymiarów. Na Ukrainie zaczęto zajmować się tym na poważnie dopiero na początku XXI w., a więc także nie w latach 90., kiedy państwo ukraińskie było już niepodległe.

Można powiedzieć, że to właśnie Pan Profesor należy do pionierów badań nad problematyką polsko-ukraińskich stosunków.

Rzeczywiście, byłem jednym z pierwszych naukowców, którzy zajęli się tematyką polsko-ukraińską w ujęciu historycznym. Zaczynaliśmy jednak od „Trudnego braterstwa”, czyli sojuszu Piłsudski-Petlura – tak nazwaliśmy film dokumentalny poświęcony temu tematowi. Później reżyser tego filmu, Jerzy Lubach, zaproponował mi napisanie „wprowadzenia” do tematu, żebyśmy zrozumieli, dlaczego ukraińscy chłopi nie wsparli wyprawy Piłsudski-Petlura w 1920 r. Zacząłem pisać to wprowadzenie – rozrosło się ono dość znacznie, czego dowodem jest książka, o której rozmawiamy.

I rzeczywiście, jak wspomniał Pan w pierwszym swoim pytaniu, książkę należy czytać jako przedstawienie swoistej „drogi do Wołynia”, ponieważ obejmuje znaczny okres czasu, w którym przyglądam się konfliktom i animozjom polsko-ukraińskim. Warto też pamiętać, że te napięcia były wykorzystywane i podgrzewane przez trzecią stronę (Imperium Rosyjskie, Związek Radziecki), co widzimy i teraz na przykładzie współczesnych stosunków polsko-ukraińskich (Federacja Rosyjska).

Czy można powiedzieć, że dziś o Wołyniu, rozumianego jako pewien tragiczny symbol naszych relacji, wiemy już prawie wszystko? Czy można mówić obiektywnie o tych wydarzeniach?

Mocno wątpię w to. Do niedawna przyjmowało się, że dla strony polskiej „wszystko jest jasne”, jednak ja – opierając swoje badanie prawie wyłącznie o dokumenty, wspomnienia oraz opracowania polskie – znajduję takie szczegóły, które dotychczas nie były brane pod uwagę. A przecież powszechnie wiadomo, że diabeł tkwi w szczegółach. Dlatego też, z nieukrywaną satysfakcją przyjąłem odpowiedź kancelarii premiera Mateusza Morawieckiego, szefem której jest historyk z wykształcenia Michał Dworczyk, na otwarty list dr. Grzegorza Kuprianowicza. Można tu przeczytać, że relacje polsko-ukraińskie z czasów II wojny światowej wymagają jednak pogłębionych badań i pogłębionej refleksji. Mam nadzieję, że moja książka również wpłynie na rozpoczęcie tego  procesu.

W książce Pana Profesora wybrzmiewa ważna teza, że przez większość analizowanego w publikacji czasookresu, napięcia mają zdecydowanie bardziej charakter etniczno-społeczny a nie narodowo-polityczny. Kiedy ten drugi wymiar zaczął dominować i co do tego doprowadziło?

Pamiętajmy, że w XIX w. naród ukraiński jako taki nie istniał, a narodem polskim w praktyce była tylko szlachta. Postawione przez Pana pytanie jest bardzo złożone – dość powiedzieć, że jeśli chodzi o analizę samego Wołynia’43, to osobiście przychylam się do stanowiska polskiego pisarza historycznego, Sławomira Kopera, który napisał, że w tamtym czasie na Wołyniu mieliśmy do czynienia nie z konfliktem dwóch narodów, lecz z setkami małych wojen etnicznych – wojen chłopskich. Należy też zwrócić uwagę na to co pisał Anatol Kaminski, że zarówno Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów (OUN), jak i Ukraińska Powstańcza Armia (UPA) były w zasadzie strukturami chłopskimi – i fizycznie, i mentalnie. I to właśnie interes chłopów był w ich centrum zainteresowania. Przykładem na potwierdzenie tej tezy może być sytuacja z 1943 r., kiedy dowódca UPA Północ Dmytro Klaczkiwski-„Kłym Sawur” (podobnie jak Wladimir Lenin w roku 1917) podpisał dekret ziemski, na mocy którego cała ziemia obszarników i osadników polskich przechodziła w ręce prawosławnej ludności wołyńskiej, czym nie tylko zaskarbił sobie sympatię chłopów, ale zachęcił ich również do udziału w antypolskiej akcji UPA.

W moim przekonaniu, w badanym przeze mnie okresie mniej więcej 150 lat, główną siłą napędową konfliktów polsko-ukraińskich było chłopstwo, co najbardziej widoczne było w poszczególnych szczytach napięć polsko-ukraińskich – powstania listopadowego, powstania styczniowego, rewolucji 1905 r., rewolucji ukraińskiej 1917 i 1918 r. oraz II wojny światowej.

Przechodząc do pytania o pierwsze dwa szczyty, o których wspomina Pan Profesor, czyli czas dwóch powstań z XIX w., chciałbym zapytać, dlaczego polska szlachta czy magnateria nie przekonała warstwy chłopów, żeby ta przyłączyła się do powstań? Chłopi w swojej masie stanęli przecież po stronie Caratu, nieraz bardzo brutalnie zwalczając działalność powstańczą.

Powstania na Ukrainie prawobrzeżnej miały oprzeć się o pewną grupę społeczną, tj. szlachtę. Ta jednak była bardzo zróżnicowana. Na czele tej grupy stała wielka magnateria, która władała wielkimi połaciami ziemi, była szlachta średnia, jak i „proletariat szlachecki” – i to właśnie ta najbiedniejsza część szlachty brała najbardziej aktywny udział w powstaniach. Magnateria przeważnie pozostawała bierna bądź nawet była wierna Caratowi.

Jeśli chodzi o relacje między chłopami a ziemianami, to należy powiedzieć, że ogromna większość ziemi w trzech guberniach, przyłączonych pod koniec XVIII w.  do Cesarstwa (Wołyń, Kijowszczyzna i Podole), należała do szlachty polskiej posiadającej wyraźną tożsamość narodową. Chłopi natomiast prawie wyłącznie byli Rusinami bez jasno sprecyzowanej tożsamości narodowej, choć w większości chodzili do cerkwi prawosławnych lub greckokatolickich. Stosunki te były naprawdę oparte na strasznej przemocy ze strony panów/Lachów, więc kiedy zaczęło się powstanie listopadowe (a później styczniowe) dla chłopów było jasne, że powrót do Rzeczypospolitej oznacza wzmocnienie pozycji szlachty i jeszcze większe pogorszenie sytuacji chłopów. To w połączeniu z rosyjską propagandą nie pozostawiało złudzeń, po której stronie staną chłopi. Jest niezaprzeczalnym faktem, że powstanie styczniowe na prawobrzeżnej Ukrainie stłumili właśnie chłopi – na jednego powstańca przypadało pięćdziesięciu uzbrojonych w kosy, widły i kije chłopów zrzeszonych w tzw. karaułach wiejskich. 1863 rok na prawobrzeżnej Ukrainie można porównać z rabacją galicyjską 1846 r., w obu przypadkach chłopi w sposób wyjątkowo okrutny mordowali swoich panów. Walka o „naszą i waszą wolność” jest więc tylko pięknym mitem. Tak naprawdę w 1863 r. rząd carski wysyłał wojska nie po to, aby stłumić powstanie, ale żeby ratować powstańców (czy szerzej: „obywateli” Polaków) od zemsty ruskich chłopów. Rząd carski skutecznie wykorzystywał te napięcia i po 1863 r. znacznie polepszył swoją pozycję na prawobrzeżnej Ukrainie. Do tego czasu bowiem pełnia władzy należała do polskiej magnaterii. Powstania uświadomiły także Rosjanom, że to wcale nie polscy posiadacze ziemscy są największym wrogiem, ale „ludność chłopska”, domagająca się całej ziemi ziemiańskiej.

Kolejnym opisywanym przez Pana Profesora szczytem polsko-ukraińskich napięć jest rewolucja 1905 r. – jak i czy te wydarzenia wpłynęły na relację chłopów i ziemiaństwa na prawobrzeżnej Ukrainie?

Na pewno większy wpływ na sytuację chłopów miała tzw. reforma rolna, czyli uwłaszczenie chłopów z 1861 r., a także wspomniane już stłumienie powstania styczniowego. Rewolucja 1905-1907 r. pokazała, że żywioł chłopski jest straszny i Polacy po raz kolejny przekonali się, że żyją wśród wrogów. Wielu zresztą wyjechało w tamtym czasie do Krakowa czy innych miast dzisiejszej Polski. A dlaczego agresję i niechęć chłopów odczuwali w pierwszej kolejności właśnie Polacy, a nie np. Rosjanie czy inne narodowości? Przyczyna była ewidentna – Polacy, w odróżnieniu od innych „obcych”, nie mieszkali w miastach, a w otoczeniu chłopów ruskich, w swoich przepięknych rezydencjach (których na prawobrzeżnej Ukrainie było przynajmniej kilka tysięcy). Ponadto, po rewolucji 1905 roku do początku I wojny światowej Polacy znów stali się gospodarzami tych terenów, posiadali bowiem ponad 50% całości ziem prywatnych i mocne pozycje zarówno gospodarcze, jak i społeczne.

Przychodzi wreszcie koniec I wojny światowej, od 1917 r. trwa tzw. rewolucja ukraińska, która doprowadza do powstania Ukraińskiej Republiki Ludowej, pod koniec 1918 r. odradza się państwo polskie, a chłopi ruscy wciąż myślą bardziej kategoriami społeczno-etnicznymi, w sposób okrutny niszcząc większość pięknych dworów i folwarków, o których wspominaliśmy.

Nie nazwałbym tego jeszcze okrucieństwem – raczej barbarzyństwem, ponieważ nie było aż tak wielu ofiar, jak zdarzyło się to w czasach II wojny światowej. To barbarzyństwo było jednak podsycane z dwóch stron – z jednej byli to szowiniści rosyjscy, z drugiej bolszewicy. Na Wołyniu przecież na początku XX wieku cała ludność chłopska była wpisana do „czarnej sotni”, rosyjskiego ruchu monarchistycznego i szowinistycznego, zajmującego się pogromami żydowskimi, rozkręcającego nienawiść między ludnością miejscowych a Polakami. Na czele „czarnej sotni” na Wołyniu (i nie tylko) stała zaś Rosyjska Cerkiew Prawosławna.

Dlaczego chłopi z Wołynia tak chętnie zapisywali się do „czarnej sotni”?

Przede wszystkim dlatego, że „czarna sotnia” głosiła hasła o odebraniu ziemi innowiercom, czyli Żydom i Polakom i przekazaniu jej rosyjskim (sic!) chłopom. Kiedy po 1919 r. ważyły się losy Wołynia, który miał wejść w skład II Rzeczypospolitej, meldowano stąd, że chłop prawosławny „tęskni do Cara”. Warto przywołać także sytuację z 1915 r., kiedy na Wołyń przyjechał Dmytro Witowśkyj (późniejszy dowódca ukraiński w czasie walk o Lwów z 1918 r.), który przyjechał werbować miejscowych chłopów do oddziałów Strzelców Siczowych, to usłyszał, że lepiej byłoby, gdyby na te tereny wróciła Rosja, bo „ziemi byłoby więcej, no i wódka potaniałaby” (sic!). Taka była „świadomość narodowa” mieszkańców Wołynia w czasie i tuż po I wojnie światowej. Pod wpływem agitacji politycznej chłopi poszli „po swoje” i rzeczywiście barbarzyństwo nie znało granic. Na Ukrainie prawobrzeżnej zniszczono wówczas 85% majątków polskich – folwarków, gorzelni i cukrowni.

A jak ta zarysowana już mentalność chłopa wołyńskiego różniła się od chłopa z Galicji Wschodniej, czyli rozpadającego się w tamtym okresie Cesarstwa Austro-Węgierskiego?

Różniła się w sposób zasadniczy. W Galicji Wschodniej, kiedy powstała Zachodnioukraińska Republika Ludowa, nie zaobserwowano równie strasznych rozruchów na wsi, jak miało to miejsce na byłych terenach porosyjskich. Chłop galicyjski przyzwyczajony był do pewnego porządku, który wkładało mu do głowy państwo austriackie, a od połowy XIX w. liczne organizacje ukraińskie. Między innymi w 1943 r. konspiracja polska w jednym ze swoich dokumentów wskazywała, że „nieprzeorany ukraińską pracą polityczną chłop wołyński zawsze był skłonny do anarchii”. W Galicji Wschodniej chłopi byli natomiast przeorani ukraińską pracą polityczną, sytuacja była więc inna.

Przejdźmy do czasów II Rzeczypospolitej i polityki Warszawy wobec Ukraińców czy Białorusinów, obywateli odradzającego się państwa polskiego. Z czego wynikała decyzja o systematycznym spychaniu mieszkańców wschodnich województw II RP do drugiej kategorii obywateli, czego ponurymi symbolami stały się takie wydarzenia jak pacyfikacja Galicji Wschodniej w 1930 r. czy kampania niszczenia cerkwi prawosławnych z lat 1937-1938 na wschodniej Lubelszczyźnie?

W 1920 r. marszałek Józef Piłsudski w Równem wzniósł piękny toast – „wznoszę ten toast za to, aby nasza polityka kresowa była polityką uczciwą”. Założenia i chęć były dobre, jednak należy pamiętać, że ogromne zasługi w odbudowie państwa polskiego miała także Narodowa Demokracja. Endecka ideologia Romana Dmowskiego „hartowania Rusinów” była wcielana w życie. Hartowanie Rusinów różniło się jednak na Wołyniu i w Galicji Wschodniej. Na Wołyniu po 1920-1921 r. wpływy miała już nie „czarna sotnia”, tylko komuniści. Hasło „eksterminacji ludności polskiej”, które na początku lat 20. pojawiło się na Wołyniu, należy kojarzyć z komunistami, a nie nacjonalistami. Komuniści mieli w czasie międzywojennej Polski ogromne wpływy na Wołyniu, który oddzielony tzw. kordonem sokalskim od Galicji Wschodniej w praktyce uniknął poważnych wpływów ukraińskiego ruchu nacjonalistycznego. Kiedy w 1923 r. na Wołyń pojechał Wincenty Witos, to wrócił zszokowany, mówiąc „jest źle, a będzie jeszcze gorzej, wszystko dyszy nienawiścią do Polski”. A nienawiść ta była podsycana przez Związek Radziecki. Mało kto wie, ale aż do 1932 r. na Wołyniu co jakiś czas wybuchały powstania chłopskie podsycane przez Sowietów.

Chłopom przede wszystkim chodziło o ziemię.  A polityka II RP przyniosła falę kolonizacji i osadnictwa wojskowego, która przelała kolejną czarę niechęci wobec „obcych”. Polityka II RP zmierzała do wzmocnienia polskości na Wołyniu. Zwiększono ilość Polaków z 60-70 tys. do 320-350 tys., jednak wciąż było to za mało, by mówić o scaleniu Wołynia z pozostałą Polską. Podjęto więc decyzję o niszczeniu cerkwi prawosławnej, co było fatalnym krokiem, bo wzburzyło falę religijnego fanatyzmu wśród miejscowej ludności. Część polskiej inteligencji już wtedy przewidywało najgorsze – „Rusini nas kiedyś wyrżną, bez żalu wyrżną, nigdy nam tego nie darują”, mówili. Co gorsza, postawa nienawiści do wszystkiego co ukraińskie, co nastąpiło na Wołyniu po 1937 roku, spotęgowała też ze strony ludności ukraińskiej poczucie nienawiści do wszystkiego co było polskie. I warto o tym pamiętać, mówiąc o okrucieństwie wydarzeń na Wołyniu w roku 1943.

Polecamy – prezentacja książki Bohdana Huda we Lwowie w kadrze Telewizji Kuriera Galicyjskiego

Należy przywołać także postać Henryka Józewskiego, wojewody wołyńskiego, a wcześniej wiceministra w rządzie Ukraińskiej Republiki Ludowej. Józewski zrezygnował w 1938 r. ze swojej funkcji, w ramach protestu przeciwko akcji niszczenia cerkwi. Na czym miał polegać ten „eksperyment wołyński”, tj. zadanie, którego podjął się Henryk Józewski i dlaczego się on nie powiódł?

Mało kto mówi, że „proukraińska” polityka Józewskiego wzięła się z represji wobec wszystkiego co ukraińskie. W latach 30. XX w. można było działać tylko w ramach organizacji powołanych już za Józewskiego. Ta polityka była nakierowana przede wszystkim na ukraińskich emigrantów, którzy przybywali wówczas na Wołyń z Ukrainy naddnieprzańskiej, a sam Wołyń miał stać się centrum ukraińskiego życia politycznego i ewentualnie walki o niepodległość „tamtej” Ukrainy, ale nie „tej” w ramach II RP. W czasie międzywojnia na obszarze Wołynia zaaresztowano około 4000 komunistów i jedynie 700-800 nacjonalistów – to wpływy komunistyczne były dalej dominujące. Ponadto, w tzw. kołach rolniczych tworzonych przez Henryka Józewskiego na 1,5 miliona społeczeństwa wołyńskiego znalazło się nieco ponad 7 tysięcy członków, w tym 5 700 Ukraińców i 1 600 Polaków. W moim przekonaniu polityka ta nie przyniosła pozytywnych skutków, a po śmierci Piłsudskiego w 1935 r. sytuacja zbliżyła się do tej z Galicji Wschodniej – także na Wołyniu decydujący głos zdobyło wojsko i Narodowa Demokracja.

Chcąc zapytań o ocenę Pana Profesora o ocenę wydarzeń z 1943 r., widzimy, że różnice pojawiają się już w nazewnictwie tych wydarzeń, ponieważ w dyskursie na Ukrainie używa się często sformułowania „tragedia wołyńska”, kiedy w Polsce najdelikatniejsze określenie to „rzeź wołyńska”…

Przepraszam, że przerywam, ale określenie „tragedia wołyńska” pojawiło się po raz pierwszy w treści polskiej gazety podziemnej „Polska zwycięży” z 1943 roku, w której poświęcono tekst „roli Niemców i bolszewików w tragedii wołyńskiej”. To nie Ukraińcy wymyślili to określenie.

A czy według Pana Profesora któreś z pojęć używanych przez większość badaczy tego zjawiska w Polsce, jak „ludobójstwo”, „czystka etniczna”, ale i na Ukrainie, przywołajmy choćby zakładającą pewną symetrię „wojnę (lub konflikt) polsko-ukraiński”, w istocie odpowiadają rzeczywistości?

Moim zdaniem sytuacja na Wołyniu była dużo bardziej skomplikowana niż przyjmuje się to powszechnie w nauce polskiej. Kiedy czołowy polski historyk, Grzegorz Motyka, opisuje w swojej książce „Od rzezi wołyńskiej do akcji Wisła” wydarzenia z 1943 r., praktycznie nie odnosi się do sytuacji w międzywojniu. A, jak mam nadzieję, wynika to z mojej książki, ale i naszej rozmowy, widzimy tu pewien ciąg zdarzeń, które doprowadziły do straszliwego przelewu krwi w 1943 r. Czym był Wołyń w tamtym okresie? Przede wszystkim, pamiętajmy o tym, że jego obszar znajdował się pod okupacją niemiecką. W pracach polskich historyków widzimy najczęściej obraz wszechmocnej UPA i bezbronnej ludności polskiej – faktycznie jednak sytuacja przypominała tę widoczną na Bałkanach. Nie było co prawda państwa satelickiego jakim była Chorwacja, ale, podobnie jak na Bałkanach, Niemcy na Wołyniu siedzieli głównie w miastach i na kolei, a na pozostałym terenie działały różne grupy: ukraińskie nacjonalistyczne, polskie narodowe, polskie prokomunistyczne, liczne bandy rabunkowe oraz – o czym rzadko się pisze w Polsce – skoczkowie sowieccy, czyli jednostki NKWD. Działali oni głównie pomiędzy granicą polsko-sowiecką a rzeką Słucz – tam się aż roiło od partyzantów sowieckich. I to właśnie tam zaczęły się mordy – zdecydowanie najbardziej krwawe. Tak pisali (sic!) autorzy z konspiracji polskiej!

Przygotowując tę książkę, jak już wspominałem, opracowywałem dokumenty polskiego podziemia w Archiwum Akt Nowych w Warszawie oraz Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego i zaskoczyło mnie to, że w tzw. metryczkach nie znalazłem nazwiska żadnego ze znanych mi polskich naukowców, zajmujących się tragedią wołyńską! Wyłącznie widniała wzmianka o pracy ojca i córki Siemaszków i ukraińskiego historyka, prof. Ihora Iljuszyna jeszcze w 1993 roku. A właśnie w tych dokumentach znaleźć można informacje o bardzo silnych wpływach sowieckich w opisywanych przez nas wydarzeniach. Przyjmuje się (G. Motyka, I. Iljuszyn), że rzezie zaczęły się po Bitwie o Stalingrad, ale jak świadczą dokumenty wszystko zaczęło się od konfliktu pomiędzy Kremlem a polskim rządem w Londynie pod koniec lutego 1943 roku. Polski rząd miał stwierdzić, że dialog z Sowietami będzie możliwy tylko wtedy, kiedy uznają oni granicę z 1 września 1939 r., na co Stalin odpowiedział oświadczeniem państwowej agencji TASS, iż Polska jest krajem imperialistycznym i nie pozwala żyć Ukraińcom i Białorusinom w swoich państwach narodowych. I od tego czasu zaczynają się rzezie, które są na rękę Sowietom, ponieważ, jeśli na terenach Wołynia nie będzie ludności polskiej, to o żadnych granicach z 1 września 1939 r. nie ma co mówić. „Jest’ czełowiek – jest’ problema, niet czełowieka – niet problemy”, mawiał Józef Wissarionowicz. Są też dowody – dokumenty polskie oraz niemieckie ‒ na tajne spotkania przedstawicieli UPA i NKWD, m.in. w Krzemieńcu i bardzo silną infiltrację OUN i UPA przez agentów NKWD. Wątki te trzeba jednak jeszcze dogłębniej zbadać.


Spotkanie autorskie prof. Bohdana Huda na WSMiP UŁ / fot. Michał Zaręba, RODM

Jak zatem można scharakteryzować działalność, ale i samą UPA na Wołyniu w omawianym czasie?

UPA na Wołyniu liczyła ok. 5-7 tysięcy osób – podobną liczbę miała prokomunistyczna partyzantka polska. Przyczyną ogromnej różnicy w ofiarach polskich i ukraińskich była chyba ogromna przewaga ludności prawosławnej (nie ukraińskiej, ale właśnie prawosławnej pod auspicjami Patriarchatu Moskiewskiego), która wspierała nacjonalistyczny ruch antypolski. W dokumentach polskiego podziemia 1943 roku nie spotkałem się z definicją – „UPA”, tylko „bandy chłopskie” i „policjanci”. A dlaczego policjanci? To przecież były osoby z milicji utworzonej przez Sowietów z mętów społecznych, znienawidzone przez całą ludność Wołynia, bez względu na narodowość, które znalazły się póżniej w ukraińskiej policji, a potem poszły do lasu. Czym sie zajmowały? Niszczeniem Polaków. Pytanie jadnak: na czyj rozkaz?

Chciałbym jednocześnie podkreślić, że ja nie chcę przesądzać – staram się raczej stawiać pytania. Klucz do odpowiedzi na nie na pewno znajduje się w Moskwie, która prawdopodobnie nie ujawni tych dokumentów.

Na koniec naszej rozmowy chciałem zahaczyć o współczesność i zapytać o ocenę polityki historycznej prowadzonej przez Warszawę i Kijów. Czy jest jakaś możliwa płaszczyzna porozumienia co do wspólnej, ale niełatwej historii, czy jednak to kwestia na tyle delikatna, złożona, ale i upolityczniona, że trudno będzie wypracować jakiś wspólny pogląd na charakter polsko-ukraińskich napięć w ujęciu historycznym?

Nie zajmuję się polityką historyczną, lecz właśnie historią. Jeśli jednak pyta Pan o drogę do porozumienia, to pamiętajmy o słowach Jana Pawła II „tylko prawda was wyzwoli”. Ale prawda powinna być dla obu stron, nie zaś wybiórcza. Jedyną możliwą drogą jest zatem dialog. Oczywiście, ukraińska nauka historyczna wciąż odstaje od historiografii polskiej w kwestii „wołyńskiej”, ale – obrazowo rzecz ujmując – wyrosła już z krótkich spodenek. Tak więc dyskurs naukowy powinien toczyć się na równych prawach.

Natomiast kiedy mówimy o polityce historycznej obu krajów, to wystarczy tylko porównać roczne budżetu naszych Instytutów Pamięci Narodowej – ukraińskiego wynosi 14 mln hrywien (ok. 2 mln złotych), a polskiego około 2 mld hrywien (ok. 240 mln zł). To też pokazuje skalę możliwości i realne działanie obu państw na płaszczyźnie polityki historycznej. Podsumowując chcę stwierdzić, że na pewno wciąż mamy sporo do zrobienia i powinniśmy rozsądnie podchodzić do omawianego tematu: sine ira et studio (bez gniewu i uprzedzeń). Podejście inne – np. manipulowanie ilością ofiar – oddala nas od osiągnięcia porozumienia. Chciałbym jednak na koniec wyraźnie stwierdzić, że – podobnie jak ś.p. Jarosław Daszkiewicz, wybitny ukraiński uczony – uważam, że nawet jeśli brać pod uwagę prowokacje sowieckie czy niemieckie, to to co się stało na Wołyniu zasługuje na jednoznaczne i surowe potępienie. Pod tym stwierdzeniem podpisze się każdy uczciwy historyk ukraiński. Życzyłbym sobie, żebyśmy temat ten badali jedynie drogą skrupulatnych i dogłębnych badań naukowych, a nie publicystyki pełnej emocji, niepopartej solidnymi dowodami naukowymi.

Dziękuję za rozmowę.

Wywiad powstał na podstawie spotkania autorskiego prof. Bohdana Huda na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politologicznych Uniwersytetu Łódzkiego na zaproszenie głównego organizatora – Regionalnego Ośrodka Debaty Międzynarodowej w Łodzi.

Tekst ukazał się na portalu obserwatormiedzynarodowy.pl