Szczyt G20 w chińskim mieście Hangzhou i szeroko komentowany udział w nim prezydenta Rosji Władimira Putina, przyjętego przez przywódców krajów zachodnich z „otwartymi ramionami” wskazuje na rychły koniec polityki sankcji wobec Moskwy.
Jakże innymi są aktualnie przekazywane przez media obrazy od tych sprzed dwóch lat, z poprzedniego spotkania grupy dwudziestu najbardziej uprzemysłowionych państw świata, które miało miejsce w Australii. Wówczas rosyjski prezydent został wyraźnie zmarginalizowany i opuścił szczyt jeszcze przed jego zakończeniem.
Jednak przez dwa lata, jakie upłynęły od spotkania w Brisbane wiele się zmieniło na arenie międzynarodowej. I choć główni gracze pozostali na swoich pozycjach, to ich sytuacja jest inna, niż w 2014 roku. Pozycja Unii Europejskiej zdążyła przez ten czas mocno osłabnąć – o ile UE nigdy nie była monolitem jeśli idzie o relacje zewnętrzne (zwłaszcza te z Rosją), to kryzys związany z masowym napływem imigrantów z krajów Bliskiego Wschodu oraz brak możliwości poradzenia sobie z konfliktem w Syrii, a także będący konsekwencją powyższych procesów „Brexit” spowodował, że coraz powszechniejszym stało się przekonanie o konieczności włączenia Moskwy w procesy mające na celu poradzenie sobie choćby z częścią problemów (przekonanie nie do końca zresztą bezpodstawne – o czym mowa będzie dalej). Wszystko to, w połączeniu z nienajlepszą „pamięcią” europejskich społeczeństw, niezauważających toczącego się na Donbasie konfliktu zbrojnego i przekonaniem części europejskich „elit” i rządzących o „Rosji posiadającej swoje uzasadnione interesy” w ramach tzw. bliskiej zagranicy (tj. na obszarze b. ZSRR), spowodowało, że idea powrotu do dobrych relacji z Moskwą nie napotkała znaczącej (czytaj: żadnej) opozycji w Berlinie, Paryżu czy Londynie.
Nie sposób nie zauważyć również słabości prezydenta USA Baracka Obamy. Wynika ona zresztą nie tylko z samego faktu zbliżania się do końca jego drugiej kadencji, ale także z bilansu ośmiu lat jego rządów w polityce międzynarodowej. Wydaje się, że w katalogu znaczących (?) sukcesów zapisać można będzie co najwyżej odnowienie relacji dyplomatycznych z Hawaną, jako że w okresie jego prezydentury sytuacja w kluczowych z punktu widzenia amerykańskich interesów obszarach jest daleko mniej stabilna, niż była na przełomie 2008 i 2009 roku: tzw. „Arabska wiosna” zamiast demokracji i wolności w krajach takich jak Libia czy Syria przyniosła jedynie zawiedzione nadzieje, chaos i wojnę, a w konsekwencji tysiące ofiar. Napięć przybywa także w regionie Azji Południowo-Wschodniej i to ten region, a nie Europa wysuwa się na pierwszy plan amerykańskiej polityki.
Kropla drąży skałę
Tymczasem na Kremlu na konsekwencje omawianych procesów cierpliwie czekał Władimir Putin (lub według innej wersji nie tylko czekał, ale również aktywnie działał na rzecz ich nasilenia, zwłaszcza, jeśli idzie o napływ imigrantów z krajów bliskowschodnich do Europy). Rosyjski prezydent, wbrew obiegowym opiniom nie jest ani głupcem, ani wariatem – to przebiegły i inteligentny gracz, doskonale rozumiejący mechanizmy funkcjonowania i słabości zachodnich demokracji, w dodatku sam nieobciążony (a na pewno nie w takim stopniu jak politycy w Berlinie czy Paryżu) presją zbliżających się kolejnych wyborów. I choć pierwotne plany Putina wobec Ukrainy – stworzenia tzw. Noworosji (czyli zajęcia faktycznie połowy kraju) spaliły na panewce, a aneksja Krymu i interwencja zbrojna na Donbasie spowodowały negatywne skutki w postaci sankcji ekonomicznych, to można z dość dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, że były to koszty, jakie na Kremlu brano pod uwagę już na bardzo wczesnym etapie kształtowania założeń polityki i planowania kolejnych posunięć. Trwające przez ponad dwa i pół roku upieranie się Kremla przy swoim i twierdzenie, że na Ukrainie nie ma rosyjskich żołnierzy (a ci którzy są zabłądzili lub przyjechali postrzelać na urlopie) przyniosło w końcu spodziewany efekt. Kraje zachodnie oraz organizacje międzynarodowe w końcu zgodziły się de facto uwierzyć w rosyjską wersję wydarzeń – przynajmniej oficjalnie, choć nie brak w krajach UE (również w Polsce) i takich, którzy święcie wierzą w rosyjską wizję, przedstawianą przez rosyjskie media i ich lokalne, europejskiej „filie” oraz grupy „sympatyków” (czytaj: agentów wpływu) jak również rzesze tzw. „pożytecznych idiotów”.
Tak czy inaczej, w efekcie otrzymaliśmy Ukrainę uszczuploną o część terytorium, z zamrożonym na kolejne lata (a być może dziesięciolecia!) konfliktem, który skutecznie będzie destabilizował sytuację wewnętrzną oraz blokował możliwości integracji Kijowa z UE i NATO. To pierwszy z sukcesów Putina. Drugim jest powrót na światowe i europejskie salony w charakterze partnera, w opinii włodarzy europejskich stolic niezbędnego do rozwiązania problemów współczesnego świata z tzw. Państwem Islamski i kryzysem uchodźczym na czele. Rosyjski dowód na to, że można „zjeść ciastko i mieć ciastko”, nawet jeśli nie udało się zatrzymać jego najsmaczniejszej części…
Niestety, kontynent europejski, a do pewnego stopnia także reszta świata pozostają i jeszcze na bardzo długo pozostaną w pewnym stopniu zakładnikami procesów, jakie mają miejsce w samej Rosji. Wariant pełnej izolacji Federacji Rosyjskiej jako odpowiedzi na agresję na Ukrainę czy wcześniej Gruzję tak naprawdę jest nie do zrealizowania z przyczyn czysto obiektywnych: w konsekwencji mógłby doprowadzić bowiem do poważnego kryzysu społeczno-ekonomicznego i niekontrolowanego wybuchu w postaci wojny domowej w samej Rosji, co nie pozostałoby bez wpływu na sytuację krajów ościennych (i nie tylko), zwłaszcza wobec problemu kontroli nad bronią masowego rażenia. Dla własnego bezpieczeństwa państwa zachodnie muszą brać ten wariant rozwoju wydarzeń pod uwagę, co czasami przybiera formy karykaturalnej rusofili w postaci polityki „Russia First”.
Z drugiej strony aktualne ocieplenie relacji z Europą i USA, a także zamrożenie na stałe konfliktu na Donbasie, jak również uznanie sprawy Krymu za „zamkniętą” (co podkreślił Władimir Putin kilka dni temu podczas wizyty we Władywostoku) jest pożądanym scenariuszem nie tylko dla Zachodu, ale i dla samej Rosji. Śmierć prezydenta Uzbekistanu Islama Karimowa może uruchomić w republikach Azji Środkowej lawinę procesów, których konsekwencją może być seria mniejszych lub większych konfliktów zbrojnych, które nie pozostaną bez wpływu na sytuację bezpieczeństwa samej Rosji – przed czym zresztą ostrzegają eksperci co najmniej od półtora roku. Wydaje się, że aktualne wydarzenia w Uzbekistanie mogą stać się punktem krytycznym, co wymusi reakcję strony rosyjskiej, być może także militarną – a jako że prowadzenie wojny na dwa fronty nie jest zbyt szczęśliwym pomysłem, celowym okaże się najpewniej ostateczne „zamrożenie” konfiktu na Donbasie by zwolnić siły do działań na ewentualnym nowym froncie…
A co my na to?
Jeśli mowa o Ukrainie, to pod pewnymi względami wyszła ona z tej konfrontacji wzmocniona. Co prawda Rosja okupuje Krym oraz część Donbasu, a konflikt spowodował straty ludzkie i ekonomiczne, jednak rewolucja, a następnie wojna przyczyniły się do znaczącej konsolidacji społeczeństwa i jego samookreślenia się co do pożądanego kierunku w polityce zagranicznej. Znaczące zmiany nastąpiły także w Siłach Zbrojnych Ukrainy, które przeszły proces wymuszonych sytuacją „symetrycznego” konfliktu zbrojnego zmian i reform. Warto zauważyć, że wobec nieskuteczności porozumień międzynarodowych SZU stały się głównym gwarantem suwerenności i niepodległości Ukrainy – i wiele wskazuje na to, że stan ”samodzielności strategicznej” Ukrainy ten będzie trwał przez najbliższe lata. Federacja Rosyjska najprawdopodobniej nie zdecyduje się na otwarty i pełnoskalowy konflikt z Ukrainą: będzie raczej dążyć do utrzymywania stanu napięcia i tym samym wpływania na destabilizację sytuacji wewnętrznej. Jakie będą skutki tych działań – to zależy w dużej mierze od samych Ukraińców.
Jakie płyną wnioski dla Polski z obserwacji powyższych wydarzeń? Pierwszym i najważniejszym powinien być ten, że międzynarodowe gwarancje, choćby były podpisane przez największych tego świata, są warte tyle, co papier, na którym zostały uwiecznione – vide porozumienie, zawarte w 1994 roku w Budapeszcie w sprawie suwerenności i integralności terytorialnej Ukrainy, która miała być jej gwarantowana przez USA, Wielką Brytanię i Rosję. Do dziś żaden z dwóch pierwszych gwarantów nie był w stanie podjąć decyzji o wsparciu Kijowa dostawami broni, o jakimkolwiek udziale w samym konflikcie nie wspominając. Założenie, iż w wypadku wystąpienia niestandardowego konfliktu zbrojnego (w formie tzw. wojny hybrydowej lub innego) Polska będzie zmuszona radzić sobie z zagrożeniem samodzielnie powinno stać się podstawą refleksji strategicznej nad Wisłą. Drugą istotną refleksją powinno być dążenie do budowania lokalnych i regionalnych sojuszy opartych nie na ideach nieprzystających do rzeczywistości (vide próba oparcia przez część teoretyków tzw. Międzymorza o Grupę Wyszehradzką, której kraje mają skrajnie odmienne podejście choćby do Rosji i jej polityki wobec Ukrainy) ale na realnej wspólnocie interesów, a w przypadku kwestii bezpieczeństwa – także na wspólnej ocenie zagrożeń.
Dariusz Materniak